Nauka czytania. Składanie liter, mozolnie, jedna do drugiej, druga do trzeciej i tak dalej. Potem sylab i w końcu całych wyrazów. Każdemu z nas przyszło się z tym kiedyś zmierzyć. Nie inaczej było z moim Synem… Pewnego dnia nadszedł ten wyjątkowy czas. I cóż było zrobić? Pozostało tylko wziąć książkę i zacząć. Tylko jak?
Uważam, że nauka czytania to taki dość szczególny proces w etapie edukacji każdego dziecka. Powinien więc odbywać się stopniowo i należy dostosować go do umiejętności Twojej pociechy. A jak ja rozpocząłem wspólną przygodę czytania z Synem?
Table of Contents
Kiedy rozpocząć naukę czytania ze swoim dzieckiem?
Odpowiem zgodnie z wykonywanym zawodem: to zależy. Złotego środka chyba nie ma. Ja go nie znalazłem. Nie ma też jednej reguły. Wiadomo – gdy dziecko idzie do przedszkola czy szkoły nadchodzi tak zwana godzina zero. Wówczas nie ma wyjścia i naukę czytania mus zacząć. Czy warto jednak ten proces przyspieszać?
Nie ma jasnej odpowiedzi…
W szczególności zależy od tego, jakie predyspozycje posiada Twoje dziecko i jak bardzo chce zacząć uczyć się czytać. Ja do tematu starałem się podejść spokojnie i bez szczególnego spinania się. Maciek miał wówczas mniej więcej 4-5 lat. W naszym przypadku przedszkolny był to czas. Kiedy czytałem mu bajki, On zabierał mi książki z rąk i samodzielnie „czytał”. Oczywiście naprawdę opowiadał to co znał już na pamięć, Mały Cwaniaczek. Pomyślałem wtedy, że może już czas pokazać mu litery i zacząć naukę. Moment był wręcz idealny. W końcu sam zaczął udawać, że czyta i wkręcać się w to czytanie.
Nie ma oczywistego momentu…
Zmuszając Maćka wcześniej do czytania, zapewne szybko zniechęciłbym go do nauki. Nic dobrego z tego by nie wyniknęło. Nigdy też specjalnie nie wierzyłem wypowiedziom telewizyjnych ekspertów, że „dziecko musi uczyć się czytać będąc niemowlakiem!”. Nie znalazłem też naukowego potwierdzenia dla stosowania tej metody. Już wyobrażam sobie mojego bobasa, któremu podtykam pod nos lekturę. Ba! I to nie dedykowaną lekturę, tylko pierwszą lepszą, jaka mi wpadnie w ręce. Nie wierzę w takie rozwiązania. Nieważne co czytać, byle czytać. Zatem wyssane z palca informacje zostawiamy z boku.
Najważniejsze – nic na siłę
Bardzo ważne jest wsłuchiwanie się w potrzeby dziecka. To podstawa. Chodzi o wyłapanie tego „idealnego” momentu, kiedy samo zaczyna rwać się do czytania. Nieumiejętne czy zbyt szybkie nauczanie może wyrządzić dziecku szkodę. Nie chciałem tego, więc nigdy specjalnie nie zmuszałem Maćka do czytania.
Podobni do siebie a tak bardzo od siebie różni
Każdy ma swoje tempo przyswajania wiedzy. Absolutnie nie można tego negować. Nawet, gdyby Maciej zaczął naukę później niż jego rówieśnicy – to co z tego? Ważne, żeby w ogóle próbował. Żeby chciał to robić. Żeby cieszył się, że to robi. Oczywiście bez używania jakiejkolwiek siły czy przymusu. Takie rozwiązanie nie wnosi niczego dobrego. Jedynie zniechęca dziecko. Powoduje, że nauka kojarzy mu się z czymś przykrym i nieprzyjemnym. Nic dziwnego więc, że nie ma na to ochoty. A chyba żaden ojciec nie chce być kojarzony z przykrymi sytuacjami i rzeczami? Co więcej, zmuszanie dziecka może doprowadzić do utraty zaufania do Ciebie! Zdecydowanie to skutek inny od zamierzonego.
Pamiętaj, że tylko od Twojego dziecka zależy start nauki czytania. Ono samo da znać, czy chce podjąć się wyzwania w wieku trzech, czterech, sześciu czy ośmiu lat. Więc najważniejsze – nic na siłę.
Mam te szczęście, że mój Syn zaczął naukę czytania dość wcześnie. Jak już wspominałem, miał wtedy ok. 5 lat (ja chyba odrobinę później, ale to były inne czasy). Byłem z tego faktu zadowolony, zwłaszcza, że nigdy Maćka do czytania raczej nigdy nie musiałem przymuszać. Kiedy to ja czytałem Mu bajki, pokazywałem mu ilustracje w książkach. Czasem pokazałem mu też palcem jakąś literę w dużym formacie. Może to właśnie przez takie zabiegi Maciek zechciał któregoś wieczoru samodzielnie spróbować przeczytać bajkę o Kubusiu Puchatku… Wówczas nie wyszło… ale to była za trudna lektura dla mojego Dziecka.
Nauka czytania przez zabawę
Pierwsza nasza nauka z Maćkiem odbywała się poprzez zabawę. Zacząłem od utrwalenia dobrych i miłych skojarzeń. Starałem się sprawić, aby mój Syn zaczął kojarzyć naukę czytania z… przyjemnością i zabawą. Często (czasem nieświadomie) pokazywałem mu książki z literkami, dzięki czemu On zapamiętywał poszczególne symbole. Nie dość, że spędzaliśmy ze sobą wspaniały czas, to jeszcze proszę zobaczyć – jak bardzo pożytecznie.
Kwiaty i Fiaty czyli trudne dobrego początki
Kiedy Maciek nauczył się już rozróżniać symbole, zaczęliśmy naukę słów. Mój Syn sam zainteresował się tą dziedziną i próbował samodzielnie czytać pewne rzeczy. Owszem, czasem wychodziły z tego zabawne historie. – Maćku, spróbuj przeczytać to słowo – i tu pokazałem palcem na słowo „kwiat”. Mój Syn z poważną miną lustrował tajemnicze słowo. Z ogromnym skupieniem przesuwał dłonią literka po literce i w końcu radośnie wygłosił: „Tata, to jest Fiat!”. Dużo silnej woli włożyłem wówczas w powstrzymanie śmiechu. Choć przyznam, ucieszyła się moja dusza italofila. Powiedziałem mu wtedy z powagą – „Słuchaj! Fiat to takie włoskie auto. Ten wyraz czyta się „kwiat”. Usłyszałem: “a! tak!”.
Przekuj błędy w sukces
Ważne, żeby naukę rozpocząć od składania sylab. Następnie można przejść do pojedynczych słów. Dopiero jak to opanuje, można spróbować wprowadzać kolejne elementy zdań. Kiedy już oswoiłem mojego Maćka z „kwiatami i Fiatami” postanowiłem, że będziemy składać zdania z wykorzystaniem poznanej nam terminologii. Dlatego skończyło się na „Mama lubi kwiaty.”, „Tata kupił Fiata.” i „Maciek zrywa kwiaty i jeździ autem Fiat”.
Mój Syn bardzo upodobał sobie to auto. Wręcz zarzekł się podczas jednej z naszych wspólnych kolacji, że „on to Fiata musi kupić. Bo zawsze będzie przypominać mu o Tacie”. Z wrażenia mało co nie wypuściłem widelca z ręki. Oczywiście oczy zrobiły mi się wilgotne… ze wzruszenia. Choć nie mogłem tego dać po sobie poznać. W końcu faceci nie płaczą. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaki wtedy byłem z siebie dumny. Dałem radę! Nauczyłem Maćka czytać. No i, że jestem… fajny w oczach mojego Syna. Powaga, radość nie do ogarnięcia.
Nauka czytania – nauka cierpliwości
Nauka czytania to także nauka cierpliwości… dla Ojca. A jakże! Coś co dla mnie było oczywiste, Maciejowi zajmowało mnóstwo czasu. Czasem było to irytujące. Szczególnie, gdy nie miałem zbyt wiele czasu, albo gdy byłem bardzo zmęczony po całym dniu. Nie pomagały też chwile, gdy Maciek po raz piąty z rzędu robił ten sam błąd. Achhh.. naprawdę dostawałem białej gorączki. Jednak najważniejsze, by dziecku nie okazać zniecierpliwienia. Dziecko musi czuć, że ma czas i może powoli dążyć do celu, nie będąc przyciskanym.
Maciek ma niestety tak – jak ja – pewną cechę. Robiąc jedną rzecz, już zaczyna myśleć o pięciu kolejnych. Jest niecierpliwy. Spieszy się by skończyć i zacząć coś nowego. Nie inaczej było przy nauce czytania. Mój Syn chcąc wszystko załatwić „szybko”, nie doczytywał końcowych sylab wyrazów. Powodowało to, że ze słowa „lataWIEC”, nagle robiła się „lataRKA” dryfująca po niebie! Nie musze chyba mówić, że było to bardzo wkurzające. Dla mnie jako Ojca, proces nauki czytania był nauką cierpliwości. Mogłem dzięki temu poznać swojego Syna, a on wiedział, że ma we mnie oparcie. To bardzo ważne gdy chcesz być dla dziecka autorytetem.
Na etapie “zerówki” mój Syn uczył się czytać sięgając za moją namową po kolorowe książeczki z serii “Czytam sobie” wydawnictwa Egmont. Pamiętam, że czytaliśmy:
Opowieść o piesku i jego przygodach w książce Rafała Witka pt. Dobry Pies,
historię ponurego zamczyska w opowiadaniu Wojciecha Widłaka pt. Sekret ponurego zamku,
o gwiezdnych mocach w książeczce Zofii Staneckiej pt. Droga Mocy,
przygodach Jonka, Jonki i Kleksa autorstwa Zbigniewa Dmitrocy. Tu muszę podkreślić, że to byli także bohaterowie książek czytanych przeze mnie, gdy byłem w wieku mojego Syna.
Chcę podkreślić, że proces nauki czytania wciąż trwa. Na tym etapie ja wchodzę w rolę słuchacza, który ocenia poprawność odczytu. Ostatnio mój Syn prezentował mi niezwykłe historie z książki Marii Kownackiej, Plastusiowy pamiętnik.
Idealna metoda nauki czytania? Nie istnieje
Siedem lat doświadczenia. Wiele prób nauczania Syna. Śmiało mogę stwierdzić, że po prostu nie ma czegoś takiego jak jedna, konkretna metoda. Nie ma idealnego sposobu na to, jak usprawnić proces nauki czytania dziecka. Najważniejsze jest nieużywanie do tego siły i przymusu.
Pamiętam, że pierwsze wyrazy próbowaliśmy z Maćkiem sylabizować – „SKA-KAN-KA”, „KA-JAK”, „DO-MEK”. Każdy taki podzielny na sylaby wyraz urozmaicaliśmy sobie dodatkowo… klaskaniem. Zobrazuję to na przykładzie skakanki:
- ska (klask!)
- kan (klask!)
- ka (klask!)
- i powtarzamy
Maciek patrząc na obrazek przedstawiający skakankę już jarzył, że wyraz dzieli się na trzy części. Każde klaśnięcie kojarzył z poszczególnymi członami wyrazu i w końcu zaczął składać je w całość. To bardzo prosta, zabawna i sprytna nauka. A ile przy tym frajdy!
Najpierw zapoznałem mojego Syna z samogłoskami. Codziennie wieczorem ćwiczyłem z nim zapamiętywanie ich brzmienia. Po opanowaniu tej sztuki, spokojnie przeszliśmy do spółgłosek. Maciek całkiem szybko i sprytnie opanował jedno i drugie. Dlatego, że nigdy nie traciłem cierpliwości. Nawet wtedy, gdy mój Syn przerywał naukę i zaczynał biegać wokół stołu czy próbował mnie zagadywać. Ale nie ze mną te numery. Nie ustępowałem, ale nie pokazywałem mu zniecierpliwienia.
Jak zachęcić dziecko do doskonalenia czytania?
Udało się rozpracować spółgłoski i samogłoski? Pierwszy sukces na koncie. No to można łączyć je w poszczególne słowa. Dodatkowo wzbogacając naukę odpowiednimi obrazkami. Wpadłem na pewien pomysł. Siadłem w tym celu do komputera i wydrukowałem kilka (a może kilkadziesiąt?) prostych obrazków, które mój Maciek miał zapamiętać. Była biedronka, skakanka, samochód (ach, ten Fiat – niby niedawno, ale kiedy to było…), serce, kwiat, kajak, dom i wiele innych przedmiotów. Uznałem, że Maciek koniecznie musi poznać zanim wyruszy do przedszkola. Jednak nie ma co się spieszyć. Wszystko i tak przyjdzie z czasem pod warunkiem, że jest się w tym… konsekwentnym. Właśnie dlatego co najmniej raz dziennie starałem się podtykać pod maćkowy nos obrazki z nazwami poszczególnych części garderoby, zwierząt, owoców, kolorów, pór roku i wielu – serio, wielu innych rzeczy. W pewnym momencie brakowało mi papieru w drukarce. Ale cały czas uczyłem Maćka czegoś nowego – drukując coraz to nowsze obrazki.
Maciek naprawdę szybko zapamiętał poszczególne słowa i pasujące do nich obrazki. Szło mu świetnie do tego stopnia, że zaczął samodzielnie pokazywać po kolei poszczególne ilustracje i mówić mi, jakie rzeczy się na nich znajdują. Do tej pory pamiętam tę dumę, kiedy mój Syn przynosił mi kartki na biurko i pokazywał palcem np. na lwa – „Tati, ja wiem! Ja wiem, co to jest! To jest lew!”. Całą wypowiedzieć kwitował dzikim rykiem triumfu niczym lew z wrocławskiego zoo. A potem wylatywał z pokoju, zapominając o swoim przyjacielu z kartki.
A co tam, przyznam się. Do dziś mam pochowane kilka tych obrazków w swojej szafie. Chociażby lwa właśnie. No i nie mogłem nie schować słynnego „kwiata – Fiata”. W końcu to od niego wszystko się zaczęło!